miss you

porysowany laptop i piwo w lodówce dlaczego tak szybko odchodzi metką

ciepłem jesieni okurzone podjazdy w daleką drogą obiecują

jak moje zmysły twój uśmiech z rana a wieczorny chłód

 

ciągle mnie nie ma będąc

w podziękowaniu do słońca w tęsknocie

listy part 1.

Witam i dzień dobry po raz drugi,

wczoraj miałam niepokojąco dobry humor, chyba jedynie po to by dziś był nieukrywalnie zły.
Te moje wahania nastrojów, jak na karuzeli, męczą mnie okropnie. Z tego wszystkiego chyba wolę
obojętność. Albo spokój, o który tak wiele lat walczę. Jeśli o spokój można walczyć. Jak spojrzę
na swoje poczynania w głowie-jedno wielkie pole bitwy-to jedyne o czym marzę to spokój wewnętrzny.
Czasem myślę, że nadal przechodzę okres dojrzewania. Tak się zastanawiam, skoro sama ze sobą nie
mogę wytrzymać to czy ktoś będzie umiał. Czasem po prostu się nie dziwie, że oni wszyscy odchodzili.
Też bym od siebie odeszła. Wiem-nie powinnam robić sobie takiej antyreklamy, ale nie chcę Cię rozczarować
tym, że jestem jakaś fajna. Nie, nie jestem.

spokoju legitymizacja

dzień moich imienin, będzie najprawdopodobniej najmroźniejszym dniem tej zimy. temperaturą wymusi powolność i rozważność. pochowa dłonie w kieszeniach, dymem naznaczy wydech, chrupotem zostawi ślad na śniegu. uspokoiłam się od rana myślą o łuku jego kręgosłupa. o wielu innych sprawach, o których powinno już się zapomnieć. lub chociaż wyprzeć zabliźnioną raną. dzisiaj będą w ogień rzucać sól.

w dniu moich imienin nic się nie zmieni. we mnie, o mnie ani dla mnie. nadal będę spokojna, niewystarczająco piękna, uboższa o ciebie.

przedostatni bąbel emocji

ten las wypełniony ciężkim zapachem grilla i pełny był ciebie. dym osiadł w płucach, niechcący i wyczuwalnie. skóra bolała nadmiarem słońca, w głowie szumiała wolność. nikt i nigdy nie był mnie bliżej. dotkliwiej został, kiedy zabrał i siebie i zapach i milion spraw, które kocham.

dziś oczy pełne miasta i puste tobą, nie pamiętają jak wiążesz buty. układasz dłonie przez sen. chociaż czasami przychodzisz nocami, by robić miłość, zostało tak mało mi do kochania

rozwiane struny

jeśli to ma dziś się zdarzyć, niech się stanie szybkim palca pstrykiem. niech kot w wełnę,  którą rany zszywa się. piegi wierzchołki gór, a dłonie głębokie jeziora. niech litość i troska i plaster miodu. zmechacony welon, poprzecierane koronki. niech przerwana ciągłość i ostrożne kroki matki. rozwianie materiału sukienki.

niech zostanę zamieszkana. nawet nie do końca poprawnie i przytomnie. niech mój las nie przymiera mchem okryty. niech neonowe szyldy i poranki.

a nie tylko wielkie nieba nocy

o kochliku

-na jego ciele moje dłonie nie są martwe. nie są słabe. nie są pierwsze czy ostatnie. tak- zdjęcia. jemu robić. obrysować jego cień na swojej ścianie.

-twe słowa. są tak intensywne w swej lekkości i delikatności.
takie falbanki. ładnie ci w nich. ładnie ci w słowach.

opowiedziane

w końcu wyluzowałam. z dnia na dzień, tak po prostu przestało mi się chcieć. przez żaluzje mojej głowy nie przecisnął się nawet nadłamany promyk zaangażowania. nie było już wyżów i niżów, żadnych załamań wewnętrznej pogody. dobra ani zła, przykrości czy przyjemności. to już nigdy nie zabarwiło mojej duszy, jak w pralce pomieszane kolorami gacie. po jakimś czasie przestałam też widzieć. obserwowałam, oczy były sprawne, ale nie pamiętałam żadnej chwili. przestałam czekać, szukać, być szukaną. i żenującymi wydały się stare wiersze, pochowane gdzieś skostniałe smutki, bzdurą obsmarowane radości.

w grudniu o 13 za oknem pół księżyca zdominowało niebo. powietrze szeleści poruszane zmrożonymi skrzydłami mew. martwa ziemia rozryta koparką dogorywa po drugiej stronie ulicy. i nic się nie stało. nigdy nic się nie stało

pod tym i ponad to

wyrosłam z niegrzecznych chłopców, z ich nadprogramowego piękna. nigdy do żadnego z was nie wrócę, nie zachłysnę się, nie podduszę.

nie będzie powrotów do bezczelnością głębokich oczu, miętowego smaku namiętności, labiryntu rąk. nigdy już, do ciepłego spokoju braku miłości