w końcu wyluzowałam. z dnia na dzień, tak po prostu przestało mi się chcieć. przez żaluzje mojej głowy nie przecisnął się nawet nadłamany promyk zaangażowania. nie było już wyżów i niżów, żadnych załamań wewnętrznej pogody. dobra ani zła, przykrości czy przyjemności. to już nigdy nie zabarwiło mojej duszy, jak w pralce pomieszane kolorami gacie. po jakimś czasie przestałam też widzieć. obserwowałam, oczy były sprawne, ale nie pamiętałam żadnej chwili. przestałam czekać, szukać, być szukaną. i żenującymi wydały się stare wiersze, pochowane gdzieś skostniałe smutki, bzdurą obsmarowane radości.
w grudniu o 13 za oknem pół księżyca zdominowało niebo. powietrze szeleści poruszane zmrożonymi skrzydłami mew. martwa ziemia rozryta koparką dogorywa po drugiej stronie ulicy. i nic się nie stało. nigdy nic się nie stało